niedziela, 16 września 2012

Artykuł w "Spotkaniach..."

Kiedy zupełnie niedawno sprzątałem na półkach (chyba się starzeję bo nie mam co robić,  tylko porządki) wpadł mi w ręce stary numer miesięcznika "Spotkania z zabytkami" z grudnia 1999 roku.  Wzrok mój od razu przykuł tytuł "Fotoplastikon" umieszczony na okładce.  Odłożyłem ścierkę od kurzu i oddałem się lekturze artykułu autorstwa Marii Bryzgalskiej.  Tekst tak bardzo mi się spodobał,  że postanowiłem w całości Wam go przytoczyć.  Usiądźcie sobie więc w spokoju,  zróbcie dobrą kawę i poświęćcie kilka minut na "fotoplastikonowe refleksje".  Otóż...

Kolebką fotoplastikonu był Berlin,  w którym wrocławianin ,  August Fuhrman,  umożliwił szerokiej publiczności oglądanie widoków dalekiego świata w lokalu o szumnej nazwie „Kaiser Panorama”.  Uczynił to dzięki zastosowaniu stereoskopu,  umożliwiającego otrzymywanie obrazów dających wrażenie trójwymiarowości.  Kilkanaście par okularów wmontowano w walec,  a w jego wnętrzu umieszczono urządzenie obracające pierścień z przymocowanymi doń zdjęciami.  W ten sposób można było obejrzeć całą przeznaczoną na seans serię,  nie ruszając się z miejsca.  Cel przedsięwzięcia był wielce podniosły – umiłowana przez wiek XIX edukacja.  Po abdykacji cesarza Wilhelma zmieniono nazwę rozrośniętej już solidnie firmy na „Welt Panorama”.  Zapobiegliwi berlińczycy nie tylko pilnowali własnej klienteli,  lecz także produkowali programy,  zakładali filie w całej Europie i przez długi czas pozostawali monopolistami.  Najprawdopodobniej warszawskie fotoplastikony również podlegały Berlinowi.  Pierwszy,  mieszczący się przy ul. Chmielnej warszawski fotoplastikon – zniszczony w Powstaniu Warszawskim – przybył do nas w 1901 r.  przez Kraków,  ale wszystkie programy z tamtego okresu sygnowane były przez berlińską „Panoramę”.  Człowieka,  który na początku naszego wieku zdecydował się otworzyć w Warszawie fotoplastikon w Alejach Jerozolimskich uważano zapewne za wyjątkowo praktycznego.  Dla niezliczonych podróżnych,  odprowadzających,  oczekujących,  słowem wszystkich,  którzy znaleźli się w tej części miasta z powodu dworca Drogi Żelaznej Warszawsko – Wiedeńskiej taka rozrywka była zbawieniem.  Któż bowiem nie pragnie skrócić nużącego czasu oczekiwania przez podziwianie odległych miast,  nowoczesnych wynalazków czy obcych mód.  A ileż potem zajmujących tematów do konwersacji na długie godziny jazdy!  Publiczność wypełniała szczelnie niewielkie pomieszczenie,  co oszczędziło właścicielowi wydatków na reklamę w prasie,  ale tym samym utrudniło przyszłym szperaczom odtworzenie historii tego miejsca.  Dzisiaj nie znamy nazwisk tych pionierów nowoczesności i postępu. Nawet w czasie ostatniej wojny spragnieni obrazu warszawiacy często odwiedzali fotoplastikon.  Ciężkie czasy zaczęły się dopiero po 1945 roku.  i to nie z powodu braku frekwencji.  Pojawiali się kolejni piewcy przyszłości i wyraźnie przeszkadzała im konfrontacja rzeczywistości utrwalonej w sepii z „Nowym Wspaniałym Światem” za bramą kamienicy. Pierwszą zjadliwą notatkę wydrukował „Express Wieczorny” w 1946 r.  Jej tytuł:  „Braku widowisk w Warszawie nie zastąpi skromny Fotoplastikon” nie był jeszcze niepokojący.  Dopiero określenie „prymitywne kino”,  „jedyna impreza”,  i przymiotniki „rzutki” i „sprytny”,  obok rzeczownika – „właściciel” ujawniły,  po czyjej stronie nie ma sympatii autora.  Poza tym nadchodziły lata upojenia lotami kosmicznymi i nylonem,  więc mimo odwiedzin wiernych bywalców,  marzycieli i wagarowiczów,  widać było wyraźnie,  że dni największej świetności minęły.  Propozycja przekazania aparatury i około 3 tysięcy zdjęć do muzeum wyglądał na jedyną szansę ratunku.  Jednak jakiś dobry duch miasta ocalił dla nas tak urządzenia,  jak i kamienicę przy Alejach Jerozolimskich.  W dokumentach z początku lat siedemdziesiątych zapisano,  że fotoplastikon nabył drogą kupna pan Józef Chudy.  Niewiele go pamiętam,  ale jego niewyczerpana cierpliwość pozwalała na wielokrotne obejrzenie tego samego programu i to bez pobierania dodatkowej opłaty.  Jeszcze do dzisiaj brzmią mi w uszach perswazje pana Józefa,  kiedy moja Mama wyciągała mnie z tego przybytku nieustającej radości  po jednym pełnym obrocie bębna.  Uważała za nadużycie korzystanie z takiej uprzejmości,  a nie chciała sprawiać przykrości starszemu panu żądaniem kolejnego biletu.  Inni jednak pozostawali – każdy ze swoich powodów.  Ci pamiętający cokolwiek przed budową Nowej Huty,  wracali do swojej młodości,  innych bawiła egzotyka i retro (najstarsze zdjęcie z 1876 r. – otwarcie Kanału Sueskiego).  Jeszcze inni łaknęli wieści z zachodu,  zbiory bowiem powiększały się dzięki zdjęciom wykonywanym współcześnie i przywożonym,  np. przez zaprzyjaźnionych marynarzy.  Pewnego dnia okulary w elewacji frontowej przy bramie przestały być zapowiedzią szczęścia.  Zmarł pan Józef,  fotoplastikon zamknięto.  Był rok 1979.  I znowu jakieś dobre wyższe moce wzięły sprawy w swoje ręce.  W dom państwa Chudych weszła prześliczna ciemnooka i ciemnowłosa dziewczyna Beata,  nauczycielka historii.  Została żoną Tomasza Chudego.  1 czerwca 1992 roku. fotoplastikon ruszył.  Odnaleźli do niego drogę starzy przyjaciele,  czasem przypadkiem zaczęli wpadać cudzoziemcy i zachwyceni powracali wielokrotnie,  nie zrażeni nawet widokiem zdewastowanego podwórka.  Księga pamiątkowa zapełniła się obcojęzycznymi wpisami.  Jest nawet japoński!  Są dni,  kiedy w małej salce słyszy się częściej angielski czy francuski niż ojczysty język.  Znowu sprawdza się powiedzenie,  że nikt nie jest prorokiem we własnym kraju.  Coraz częściej padają propozycje sprzedaży maszynerii i zbiorów za granicę,  ale szczęśliwie Tomek Chudy puszcza je mimo uszu. Żona i ciągle rosnące grono przyjaciół podnoszą go na duchu.  Niektórzy nawet starają się powiększyć kolekcję fotografii.  W pokoiku na zapleczu stoi frywolne zdjęcie zrobione niedawno przez Czechów,  których cieszy pokazywanie w ręcznych przeglądarkach (robionych współcześnie według starych wzorów) upończoszonych muz dusznych buduarów CK Austrii.  Czy to jedyny taki eksponat,  czy tylko wrodzony takt Tomka oszczędza niewinny wzrok kobiet i dzieci?  Zresztą kobiety,  dzieci,  emeryci,  artyści i inne słabe istoty są tu darzone szczególnymi względami.  Szybko czują się jak u siebie w domu,  przeżywają wraz z gospodarzami ich radości i smutki.  Narastająca nieobecność człowieka o twarzy hiszpańskiego ascety i oczach dziecka,  poety Tomasza Chudego,  ojca Tomka,  jest coraz bardziej odczuwalna.  Natomiast pojawienie się fotoplastikonu w konkursie „Gazety Stołecznej” - Moje miejsce magiczne,  sprawiło przyjemność wszystkim.  Obudziło nadzieję na większą popularność wśród rodaków,  którzy najwyraźniej tęsknią za czymś kameralnym.  Tylko czasem łatwiej im wejść do opisanego w magazynach z górnych półek wnętrza pełnego stylizowanych „na starocie” mebli,  pochwalić oszczędnym słówkiem „znośnie” i ponarzekać na brak tradycji i atmosfery w „warszawce”.  Nie deprecjonuję nowych miejsc w mieście. To dobrze,  że się pojawiają,  a wygląd ich wreszcie nie straszy klientów. Chciałabym tylko,  żebyśmy dostrzegali czar tego miasta tam,  gdzie on istnieje naprawdę.  Może polega właśnie na odkrywaniu czegoś,  co według wszelkich znaków na niebie i ziemi już dawno powinno nie istnieć...  To właśnie okulary fotoplastikonu są jak porzucone teksty sztuk dawno odegranych.  Odsłona pierwsza – scena ślizgawki na Placu Wareckim.  Odsłona druga – ekskluzywny Prudential na Placu Napoleona.  Odsłona trzecia – zaaferowany człowiek z teczką biegnie przez Plac Powstańców do Hotelu „Warszawa”.  Trzy różne nazwy,  zmieniony krajobraz architektoniczny,  to samo miejsce.  Powraca tu stale motyw przemieszanych dekoracji teatralnych.  Aktorzy,  którzy je zwykle rozumieli,  nie żyją lub grają w innej sztuce,  na innych deskach.  Ci przybyli obecnie chcą być koniecznie przyjęci do starego zespołu.  Nie rozumieją,  że dotychczas było to miejsce dla wędrowców.  Poezja fotoplastikonu tkwi w rozumieniu tego,  co pozostało.  W łączeniu w naszej wyobraźni stojących w rozproszeniu domów z nieistniejącymi pierzejami ulic,  trochę jak w zabawie „połącz kropki”.  Spróbujmy się w nią pobawić i nacieszyć tą szparą,  przez który widać świat istniejący gdzie indziej.

                                                                                                                                   Maria Bryzgalska

I co Wy na to?  Bo ja,  dziękuję pani Marii za tak ciepły i wzruszający tekst.  Przypominam,  że słowa te napisane były trzynaście lat temu,  kiedy nikt nie przypuszczał,  że Fotoplastikon z Alej Jerozolimskich odrodzi się na nowo dzięki staraniom Muzeum Powstania Warszawskiego.

 

 

Spotkania z zabytkami  -  grudzień 1999.

 

 

Artykuł pani Marii Bryzgalskiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

London in 3D - litewskie anaglify.

Kolejny album zdjęć stereoskopowych, którym chciałbym się z Wami podzielić, to "London in 3D". Tytuł ten już parokrotnie przewijał...